Kategoria: Artykuły

Złączone w blasku

O najnowszych rysunkach Janusza Jutrzenki Trzebiatowskiego

 

Nie istnieje klucz do twórczości autentycznego artysty. Gdy stanie się oko w oko przed nieuchwytnym bogactwem świata wykreowanego przez człowieka, przed bezmiarem zawartym na płaszczyźnie – w tym wypadku nieważne: na kilku metrach kwadratowym naprężonego płótna czy na kartce wyrwanej z małego szkicownika – uzyskuje się pewność, że od rzeczywistości tam przedstawionej nie może być reklamacji.

Janusz Jutrzenka Trzebiatowski, wolny mistrz, malarz, grafik, projektant, a ponad tym wszystkim poeta, który pochyla się nad człowiekiem, odwracając się ze wzgardą od przemocy, tym się wyróżnia spośród twórców ze swojego pokolenia, że nie wystarcza mu to, czego artyści (w odróżnieniu od przemysłowców) nie powinni nazywać marką. Nie wypuszcza na rynek sztuki rozwodnionych powtórek swoich wcześniejszych dokonań. Przecież są nowe, i te w trakcie!  Zobaczone w wyobraźni, sprzęgnięte z życiem, wywoływane. Trzebiatowski nie miał czasu, żeby osiąść na laurach. Nie wiadomo, czy i kiedy sypia, bo jak tu co wykroić spomiędzy licznych podróży, nieustającej pracy twórczej i bujnego życia towarzyskiego? Prawdopodobnie lepsze kawałki niekoniecznie snu, ale na pewno marzeń sennych przedostają się do rysunków mistrza, tych najbardziej poetyckich, robionych kreską tyleż czułą, ile zdyscyplinowaną. Kto dziś tak jeszcze rysuje? Warsztat!

W rysunkach Trzebiatowskiego są dowody na stałe używanie szkicownika, tego niemal zapomnianego dziś przedmiotu, niegdyś niezbędnego w kieszeni każdego artysty. Otóż bez względu na to, czy to jest rysunek wrażeniowy, czy głębiej penetrujący, studyjny, czy nawet szkic konstrukcyjny do obrazu, w dziele krakowskiego artysty mamy do czynienia z wysoką jakością kreski, z tym samym, co pozostaje na zawsze nawet w skromnych w zamiarze szkicach architektury, robionych przez Matejkę, w roboczych szkicach do witraży, robionych przez Mehoffera, z tą siłą mianowicie, która każe odrywać myśl od tego, co zostało narysowane i kierować wzrok na to, jak zostało narysowane. Czym? Jaką kreską? Skąd się wziął rozmach? Nie tylko długoletnia szkoła „piłowania” gipsów, martwych natur i aktów, nie tylko giętkość ręki i posłuszeństwo narzędzia, ale – nie krępujmy się użyć tego słowa w drugiej dekadzie XXI wieku – talent.

Narysowane na kamieniu, odciśnięte na skórze, niekiedy „po prostu” zwykłym ołówkiem na kartce – kształty, biologiczne konstrukcje, płoszące ławice skojarzeń, ptaki w locie, w niezwykle wyrafinowanym układzie, pozostałe w pamięci artystycznej Janusza Jutrzenki Trzebiatowskiego i strzepnięte czernią na szorstki papier, czy nie mogą nawiązywać do spostrzeżenia Michała Choromańskiego, który zakończył opis pewnego aktu miłosnego rzuceniem przed czytelnika obrazu syren, które splotły się ogonami?

Oczy człowieka, oczy mistrza. Oczy rysowane przez Trzebiatowskiego to nie tylko drobiazgowe studium źrenicy i jej oprawy, woreczka łzowego, oszronionych brwi. To także – choć nie przede wszystkim – wyraz. Spojrzenie mistrza, wnikliwe, rozumiejące; spojrzenie człowieka nie wyzbytego trosk codzienności, no i na chwilę przenikające nasze „tu i teraz” do tego stopnia, że sięga poza przeźroczysty, ale z trudem cokolwiek przepuszczający mur, za którym już niczego się nie trzeba będzie obawiać.

Właśnie. Autentyczna sztuka wyraża także złe przeczucia, ale nie straszy. Tak czy inaczej, Trzebiatowskiemu bliżej niż do wysp Boecklinowskich do klimatu obecnego w twórczości w Polsce w pewnym takim szczęsnym momencie, kiedy modernizm jeszcze nie całkiem ustąpił miejsca sztuce dziennego światła, kiedy więc obie te tendencje trwały, walcząc ze sobą wprawdzie od niechcenia – ale jeszcze się nie zamieniły w konwencję. W jego rzeczach nigdy nie do końca czarno-białych (bo tu dochodzi zamierzony ton lekko pożółkłego papieru i rozmaite, wynikające z narzędzi, rodzaje czerni) odczuwam aurę obecną w rysunkach naszych znakomitych artystów, którzy w 1904 wygrali w Paryżu konkurs czasopisma „Sztuka” na rysunek pod hasłem „Chopin”: Gustawa Gwozdeckiego, Eliego Nadelmana, Wojciecha Weissa... Wspólny im i Trzebiatowskiemu duch muzyki. Lecz zapewne nie tylko ten pomost. W odmiennych formalnie, w najnowszym cyklu, świetliście powietrznych rysunkach naszego artysty, któremu duch tolerancji nie odbiera czujności w oddzielaniu artystycznej prawdy od fałszu, czuję i trunek z czary symbolizmu, tego spod znaku wielkich ptaków, i słońce, to na przykład, którego w Skandynawii jak na lekarstwo, co, choć sporadycznie, wiło się jednak, wyczekiwane, w rudościach włosów modelek Muncha, kiedy malarz, jeden z najprawdziwszych w dziejach sztuki, korzystał najdelikatniej z miedzianej płyty graficznej,  niebawem słońce u młodego Pankiewicza, zdeklarowanego impresjonisty, a teraz to słońce, które się wije w splotach kredkowych kresek Janusza Jutrzenki Trzebiatowskiego, w jego nieustannie modyfikowanych studiach do więcej niż plastycznych Partytur, którymi dyryguje. Orkiestra składa się z wszystkich tych, którzy obejrzeli rysunki.

MAREK SOŁTYSIK

(c) 2024 - Wszelkie prawa zastrzeżone