Kategoria: Artykuły

Prześwity. Strefa czystego życia

O malarstwie Janusza Jutrzenki Trzebiatowskiego

 

Ktoś, czyje uwagi są w cenie, gość na wernisażu, powiedział, że Janusz Jutrzenka Trzebiatowski to historia malarstwa zawarta w dziełach, które mieszczą się w jednej sali wystawowej. W tej przesadzie jest ziarnko prawdy. Artysta o przebogatym życiorysie twórczym – malarz, medalier, rzeźbiarz, rysownik i poeta – pozostając sobą, z charakterystycznymi cechami nie do podrobienia, mądrze i, rzekłbym, rozważnie korzysta z osiągnięć, a może ze sposobów klasyków. To kwestia nie tylko podróży artystycznych, zetknięcia się z bliska z płótnami, w których pozostał oddech mistrzów, to także wynik procesu twórczego, mocno podbitego filozofią dzieła. Trzebiatowski, odkąd pamiętam (będzie z pół wieku), jako malarz koncentruje uwagę widza na specyficznych formach, niby wywodzących się z Secesji, programowo więc płaskich, ale wypełnionych przestrzennym, wręcz biologicznym pulsowaniem – ujmujących urodą, sugestywnym dzięki tajemnicy chronionej przez artystę podobnie jak są skrywane w głębi sejfów receptury najlepszych perfum i tynktur. Sejfem prawdziwego artysty jest jego obszar żyznej samotności. Czegoś, o czym nie mają pojęcia tabuny ludzi wytwarzających imitację dzieł sztuki.

Początek w obserwacji. W realistycznym rysunku w szkicowniku, przedstawiającym np. murszejącą kładkę na jeziorze, jest ślad przeżycia autora szkicu, amatora rybołówstwa i miłośnika pływania. Kładka bowiem, wbudowana w malownicze jezioro, służy wędkarzom i pływakom. Kiedy już znalazła się w kręgu zainteresowania malarza i architekta, długo nie opuści jego objęć. Obrazy, duże, przeważnie w identycznych wymiarach, będą przedstawiać etapy budowy dzieła i może po tygodniu, a może dopiero po latach, złożą się w cykl będący pełnią. Pełnią wiedzy o przedmiocie i pełnią artystycznego wyrazu.

Zostawmy na chwilę kładkę, spróbujmy spojrzeć na górski potok oczami Jutrzenki Trzebiatowskiego. Jego obraz ukazuje ten potok obserwowany wprost, z góry, pewnie nie przez olbrzyma, lecz przez drapieżnego ptaka, który na chwilę potrafi zawisnąć w powietrzu. I tu się zaczyna to, co moim zdaniem najcenniejsze w malarstwie artysty: gry barwne, zatrzymanie żywiołu, bystrej wody, ale nie takie jak na fotografii. Tu, dzięki efektom fakturowym (te zetknięcia impasta z laserunkami, z wcieranymi gruzełkami mistrzowska przemieszanej farby), nadal, choć już nie pośród czystego powietrza, lecz na płótnie w muzealnej sali, jesteśmy nadal świadkami płynięcia. I tu jest potęga sztuki: potok toczy swe wody, lecz w tym momencie został przez artystę zatrzymany, a jednak słońce, światło i refleksy nieba nie przestają wibrować. Choć zatrzymane, żyje.

Może zabrzmi trywialnie refleksja: specjalność Trzebiatowskiego kolorysty to zestawienia zieleni oliwkowej, bliskiej ziemi zielonej z zielenią szmaragdową, i gdzieś tam w pobliżu indygo, przełamane kobaltem; oczywiście wokół ugry, tony perłowe, umbry. To bogactwo wraca do skarbca artysty w momencie, kiedy trzeba namalować tego, który ma szczęście obserwować te cuda. Ptaka. I miejsce, które mu umożliwia obserwację: niebo. Niebo – toteż obłoki. Ptaki – toteż lot, bezmiar swobody. Tego w naturze nie widać z bliska – a malarz korzysta tylko z własnych oczu, z wiedzy i z intuicji. Nie będzie podpatrywał lornetką, nie będzie potem posługiwał się aerografem. Maluje olejno, z udziałem balsamicznych żywic, używa pędzli, głównie szczecinowych, i własnej ręki.

Plastyk, który udaje uczonego, jest mędrkiem. Warto to zapamiętać. Trzebiatowski, wrażliwy artysta malarz i architekt, korzystając z nabytej wiedzy i praktyki, bezpardonowo rozbiera to, co mu się ukazało w krasie i co on oddał w malarstwie. Nie czyni gwałtu, nie dokonuje odsłonięć na jednym i tym samym płótnie, postępuje jak człowiek ze snu architekta. Architekt, powiedzmy, już po przecięciu wstęgi otwierającej gmach, który zaprojektował, odtwarza etapy budowy, nie tyle może cofając się w czasie, ile w ogóle cofając czas. We śnie wszystko wolno, w sztuce prawie wszystko. Tzn. nie wolno udawać, że jest się pierwszym (podkreślał to Józef Czapski), i w ogóle się nie powinno stawać do wyścigów. Z drugiej strony, skoro już sam Trzebiatowski wyjawia, że stara się korzystać z zasobów kultury, z tego, co jest w sztuce najlepsze (sam jest zbieraczem i ma cenną kolekcję zabytków), to trzeba tu zauważyć, że doskonałość w traktowaniu pejzażu przywodzi na myśl twórczość uczniów arcymistrza Jana Stanisławskiego, plenerystów, że owe słynne formy składające się na domenę Trzebiatowskiego, abstrakcję biologiczną, są w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach jego, ale kto wie, czy by zaistniały, gdyby nie elementy konstelacji surrealisty Hansa Arpa? Z drugiej strony, co by Arp zrobił bez Secesji, której elementy przemycali w swoich zmysłowych pejzażach „stanisławszczycy”? Formy płaskie zdecydowanie w wykroju, wypełnione przestrzenią – tak jak wypełnia je Trzebiatowski.

Być może artysta znad Wisły rozbierałby swoje potoki, jeziorka z kładkami, doprowadzając do radykalnej zwięzłości konstrukcji, i bez Pieta Mondriana, ale nie udaje, że nie stawał zadziwiony przed jego Kwitnącą jabłonią, drzewami Szarymi i Czerwonymi – wynikami geoplastycznych działań twórczych wybitnego malarza, który wychodził od obserwacji natury i poprzez poszczególne etapy doprowadzał swoje modele do stanu abstrakcji geometrycznej. Po drodze, rzecz jasna, Paul Klee, na rozdrożu Wassily Kandinsky. Nie chodzi o sedno, chodzi o drogę dochodzenia do prawdy. Tak jak do prawdy trwania chwili dochodził w Wilnie polski malarz Ferdynand Ruszczyc, autor kilkunastu pejzaży, z których każdy jest doskonały, lecz mimo siły sugestii, żadnego nie można nazwać realistycznym. Jest wrażeniem zamkniętym w dzieło mocną a delikatną ręka wrażliwego a mądrego artysty.

Nic, co jest oczywiste, nie interesuje malarza. Malarz nie zaskakuje natury, on ją układa. Z bezładnego wydobywa proste. Tak jest w cyklu Ptaki, gdzie to, co czyste, wyłoni się z szarobrunatnego zgiełku dopiero po kilkunastu twórczych odsłonach jako znak. Czysta synteza, ale z oddaniem charakteru. Podobnie jak w drzeworycie, zrodzonym w Chinach, technice, którą oprócz Trzebiatowskiego, zafascynował się jeszcze w latach 50. XX w. wielki polski drzeworytnik Jerzy Panek. Zbyt daleko byśmy odeszli; wpływy wpływami – rzecz cenna, gdy to się dzieje w najlepszym towarzystwie – ale własnością wyłącznie Trzebiatowskiego są widoczne i w jego Ptakach i w Chmurach, a przede wszystkich w sensualnych Aktach, owe zadziory towarzyszące rytmowi rozlewnych linii, które najtrafniej może – jako „kosmki” – określiła jedna z modelek niezależnego artysty 

Prześwity. One, poziome igiełki bieli, dla niemalarza niekoniecznie widoczne w zawsze innym punkciku horyzontu błękitno-zielonych Jezior, niby magicznie, a przecież dzięki przebiegłemu wyrachowaniu twórcy, ustawiają krajobraz przed widzem: przyroda zasypia, przyroda się budzi. Nie tylko jednak przecież miara, waga, mędrca szkiełka i oko… Janusz Jutrzenka Trzebiatowski wymyka się z Krakowa, kiedy budzi się w nim sensualista. A że ucieka na ziemię rodzinną, gdzie są te niepowtarzalnie malownicze jeziorka kaszubskie – wiemy. Pora się jednak dowiedzieć, że jest i drugie miejsca: w podgórskiej głuszy. Tam artystę z trudem można odnaleźć w chatynce, ponieważ wychodzi i w lesie zbiera nie grzyby, lecz uczucia i myśli, a pod pretekstem połowu pstrągów odbywa wędrówki w świetle księżyca, kierując się w górę, środkiem Trzebuni, rwącego strumienia, pod prąd.

MAREK SOŁTYSIK

(c) 2024 - Wszelkie prawa zastrzeżone